Po co i dlaczego?
W poprzednich wpisach w tym dziale rzuciłem światło na pewne aspekty związane z szeroko rozumianym zjawiskiem pomponów, co przede wszystkim było odpowiedzią na toczące się dyskusje na fanpejdżu. Mimo to, przy kolejnych okazjach, padają następne pytania, ponownie rozwijają się mniej lub bardziej merytoryczne spory, znów IKTP oskarżane jest o przerost formy nad treścią. Część ludzi ma jakiś problem ze zrozumieniem naszego, często humorystycznego, jak zresztą same określenie „pompony”, podejścia do sprawy i wytykają, że koronki i zasady kłaniania się i przyklękania przesłaniają nam to, co najważniejsze. I zawsze musi paść pytanie: po co to wszystko? Odpowiadam zatem po co, a także dlaczego.
IKTP za tematykę obrało sobie specyficzną i dość sprecyzowaną dziedzinę życia kościelnego i na niej się skupia. Kwestia pryncypiów, obecności Boga w Jego świętej liturgii, jest dla nas tak oczywista, że poza szczególnymi wypadkami, nie widzimy potrzeby przypominania o tym. Człowiek raczej rzadko widzi otaczający go świat przez pryzmat jego budowy atomowej, patrząc na Słońce nie myśli o nim, jako o wielkiej kuli gazu, nie zastanawia się nad oddychaniem czy nad utrzymywaniem równowagi na dwóch nogach. Na kościelne pompony patrzę tak, jak spogląda się np. na samochód: uwagę przykuwa przede wszystkim jego wygląd, kształt, który najczęściej oddaje charakter samochodu. Każdy dobrze wie, że przecież pod maską, pod tą powierzchownością, są różnego rodzaju mechanizmy i elektronika, jest wreszcie sam silnik, bez którego auto nie ruszyłoby z miejsca i bez którego pojazd stracił by swoją właściwą funkcję. Dla IKTP równie oczywiste jest, że centrum wszystkiego w Kościele jest Bóg, że jest On najważniejszy, że jest jedyną przyczyną i jedynym celem, że jest ośrodkiem liturgii i wszelkich obrzędów i jest to tak jasne, że nie trzeba ciągle tego powtarzać.
A co do tego mają długaśne treny, koronkowe rokiety, różniste materiały i prastare westymenta? Nie będę pisał o roli piękna w kulcie, bo ten temat poruszyłem już wcześniej, ale wytłumaczę, czemu tak bardzo jestem za powrotem tego, co jednym pociągnięciem pióra zniósł Paweł VI, a do czego wcześniej trochę przyłożył się Pius XII. Pierwszym i podstawowym powodem jest zwykła konsekwencja. Tak samo jak jestem za utrzymaniem w czasie Bożej Służby ornatów, alb czy korporałów, tak samo jestem za gremiałami i strojami chórowymi. „Ależ zaraz, zaraz!” – zawoła ktoś – „Alba i ornat mają znaczenie symboliczne, a taki mucet nic nie oznacza!”. A kto powiedział, że alba ma jakieś znaczenie? Przecież to tylko element antycznego ubrania Rzymian, podobnie zresztą jak ornat. To samo dotyczy kapy czy dalmatyki. „No, ależ alba to symbol czystości, a dalmatyka to szata wyrażająca radość!”. Tak jest rzeczywiście. Tylko, że symbolikę tych przedmiotów, podobnie jak innych, opisywali w zasadzie ci sami, którzy wyjaśniali znaczenie papieskiego stroju chórowego czy trenu sutanny chórowej. A czy zwykli ludzie, ba, nawet przeciętni księża, wiedzą, jakie symboliczne znaczenie ma kapa, którą zakładają do nabożeństwa? Problem zatem nie leży w samych szatach czy ceremoniach, ale w podejściu do nich: zamiast coś likwidować, bo jego znaczenie staje się zamazane, raczej należy temu przywrócić właściwy sens i pouczyć o tym wiernych. Czy ktoś widział, żeby konserwatorzy dzieł sztuki wyrzucali stare obrazy, gdy te pod wpływem czasu i warunków ściemnieją i stają się mniej wyraźne? Czy może jednak biorą je na warsztat, rozjaśniają, wypełniają ewentualne ubytki, by przywrócić ich pierwotny blask?
Dlatego w pewnym sensie bardziej zrozumiali są dla mnie ci w Kościele, którzy dążą do odprawiania Mszy na cywila, choć oczywiście jest to niezgodne z prawem i godne potępienia. Są przynajmniej konsekwentni i odrzucają wszystko, co dla współczesnego człowieka jest niejasne, niedzisiejsze, gdyż nie warto tego tłumaczyć, lepiej się tego pozbyć. Alba i ornat dla zwykłych wiernych nie wyrażają jakiegokolwiek znaczenie symbolicznego – zawsze ksiądz tak się ubierał, więc są, ot i cała filozofia. Niestety, nie inaczej podchodzi do tego spora grupa duchowieństwa. Humerał? Cingulum? Po co? Przecież tego nie widać. A że ma jakieś znaczenie? Oj tam, oj tam, w średniowieczu może. „Hełm zbawienia”? „Pas czystości”? „No proszę, przecież to XXI wiek! Zresztą i tak ludzie tego nie widzą”. Podobnie jest ze stułą i krzyżem pektoralnym, które z tego powodu wędrują czasem na wierzch ornatu: w przypadku pektorałów praktyka ta została już zalegalizowana. Czy tak samo będzie ze stułą? Czy usunie się wszystko, co nie jest absolutnie niezbędne dla „przyzwoitości” celebry?
Opowiadając się zatem w materii szat czy ceremoniałów trzeba stanąć po którejś ze stron: przyjmujemy, że trzeba je przywrócić, tak żeby po odpowiednim wyjaśnieniu na nowo weszły w standard życia eklezjalnego lub odrzucamy je wszystkie jako zbędny relikt przeszłości, obcy człowiekowi XXI w. Jest jednak jeszcze jedna grupa, najliczniejsza, stojąca po środku: ludzie, którzy nie zastanawiają się nad takimi problemami, co najwyżej ci „bardziej świadomi” spośród nich tłumaczą wszystko kluczem soborowym: Vaticanum II przecież to zniósł, po co do tego wracać? Jak wyżej napisałem, w tej walce o symbolikę, trzeba opowiedzieć się po jednej ze stron, gdyż ta centrowa, choć wydaje się dla samych tych ludzi zdrową i rozsądną, jest wewnętrznie nielogiczna. Stojąc okrakiem na dwóch rozjeżdżających się wozach, trzeba wreszcie się zdecydować i przeskoczyć na któryś z nich, żeby nie spaść.
Co zatem odpowiedzieć tym, którzy do minimum chcą ograniczyć wszystko, co pomponiaste, tłumacząc to zmienną modą i w ogóle innym światem, niż jeszcze choćby 50 lat temu? Należy postawić pytanie, w jakim stopniu Kościół musi odpowiadać na pęd świata, czy ma go gonić czy może jednak iść swoim krokiem? Owszem, obecnie moda jest inna, niż w czasach zaraz przed ostatnim soborem, ale ona jest już inna, niż jeszcze 20 lat temu. I odmienna niż 200 czy 500 lat temu. W ikonie tego wpisu dałem prosty przykład: papieski strój chórowy, który jest w zasadzie taki sam od ponad pół tysiąca lat, a można by sięgać jeszcze dalej. Pomyślcie, ile razy moda się zmieniała w tym czasie? Takie samo zestawienie mógłbym zrobić z papieżem w tiarze, na sedia gestatoria czy z kardynałami w cappa magna i galero. Zatem argument o tym, że Kościół musi dostosować się do współczesności, że musi porzucić „przestarzałe” stroje, jest całkowicie absurdalny. I nie tylko – jest niebezpieczny, bo idąc tą drogą musi człowiek dojść do wniosku, że celebrowanie Najświętszej Ofiary powinno odbywać się w stroju świeckim oraz że sutanna winna zniknąć z naszych ulic, jako wytwór czasów, gdy mężczyźni też chadzali w „kieckach”.
Czy można jeszcze wrócić do tych dawnych ceremonii, szat i gestów? Jak dla mnie, to kwestia tylko i wyłącznie wyjaśnienia ich znaczenia, tak żeby restytucja tych rzeczy nie stała się jedynie pustą fasadą, bo wtedy równie łatwo mogłyby znów wypaść z użycia. Przykładem tego są duszpasterstwa, w których starsza forma rytu rzymskiego jest kultywowana, a przede wszystkim to, że wzrasta ona wolno i po cichu, wchodząc nawet do niektórych wspólnot kościelnych jako ryt własny. Najlepszym jednak, najbardziej znanym, ale tak bardzo cichym przykładem był pontyfikat Benedykta XVI – papieża, który w XXI wieku pokazał, że możliwym jest to, co inni chcieli widzieć już dawno pogrzebanym. I gdyby nie nieszczęsna postawa Franciszka, to małe dzieło przywracania przetrwałoby i nikt by się temu nie dziwił, bo tak naprawdę świat i media zwróciły uwagę na strój papieski dopiero, gdy z takim hukiem został odrzucony.