Don Kichoci posoborowia
Jakiś czas temu ukułem stwierdzenie, że posoborowie to nie określony przedział czasowy, ale stan umysłu i kolejne zetknięcia z przedstawicielami tego nurtu tylko mnie w tym przekonaniu utwierdzają. Nie chodzi tu bynajmniej o ogół ludzi chodzących na nową mszę, ale o pewną szczególną mentalność, która zakorzeniona jest w umysłach części z nich. Odczucie to mogą podzielać osoby mające doświadczenie w dyskusjach z katolikami, dla których historia Kościoła zawęża się de facto do czasów apostolskich i „drugiej Pięćdziesiątnicy”, jaką miał zapoczątkować ostatni z soborów. Piszę „de facto”, gdyż choć ludzie ci wiedzą, że Kościół między Konstantynem Wielkim a Vaticanum II istniał, to jednak pojęcie o nim mają mgliste, a nierzadko i wypaczone.
Rozmowy z takimi posoborowikami są szczególne, często przypominają bicie głową w mur i towarzyszyć im mogą naprzemiennym śmiech i płacz: najlepiej uwidacznia się to w przypadku księży, którzy poddawani seminaryjnej indoktrynacji w duchu „Wiosny Kościoła”, z większym uporem bronią upadającej idei posoborowych reform. Wszelkiej maści argumenty starają się zbijać magicznym zaklęciem: „Ale Sobór…”, często przy tym dowodząc, że dokumentów soborowych nie znają, a cała otoczka deform następnego dziesięciolecia jest dla nich zupełnie nie znana. Zdecydowana większość z tych osób nigdy też nie poznała tego, co określa się mianem „okresu przedsoborowego” – mszy, dyscypliny, charakteru takiego katolicyzmu, z którego kojarzą tyle, ile dziadkowie czy rodzice zdołali im wpoić z pobożności ludowej. Co nierzadkie, nawet mając okazję, nie korzystają z możliwości choćby zobaczenia starego rytu: jeden ze znajomych oazowiczów powiedział, że „byłoby to sprzeczne z naszym charyzmatem”.
Dyskusje takie dotykają najczęściej sztandarowego dzieła „odnowy”, czyli liturgii: wiadomo, każdy z nią się styka i jest najjaskrawszym przykładem zmian wprowadzonych po Vaticanum II. W temacie tym spory toczą się głównie wokół używania łaciny czy zwrócenia kapłana, ale te bardziej niepokojące dotyczą kwestii, w której w zasadzie nie powinno być nieporozumień, czyli wierności przepisom i duchowi liturgii. Kiedy już na podstawie argumentów, świadectw przeszłości czy przepisów uda się wykazać, że posoborowiki mylą się, wtedy z ich strony niezawodnie padają oskarżenia o brak miłości i faryzeizm. Nie ma od tego ucieczki – nie zaklinasz rzeczywistości, to nie masz serca i wszystkich terroryzujesz martwą literą prawa.
Ludzie tacy w swojej postawie skojarzyli mi się z bohaterem niedawno czytanej książki „Don Kichot z Manczy”, w której to jedno zdanie świetnie oddaje ich podobieństwo do przemyślnego hidalga:
„Słowem, wierzę niezachwianie, iż wszystko jest tak, jak mówię, ni kęska mniej, ani więcej. Wystawiam ją w swojej wyobraźni taką, jaką pragnę, aby była: wyborna w cnocie i urodzie. (…) Niech każdy mówi sobie w tej materii, co mu się podoba.”
(Przemyślny hidalgo Don Kichot z Manczy w tłum. E. Boyé, t. I, rozdz. XXV)
W tym cytacie Don Kichot wyjawia swoje myśli na temat panny Dulcynei, wybranki swego serca, którą zwyczajnie sobie wymyślił i obdarzył wybornymi cnotami i wysokim urodzeniem, mimo iż „ulokował” ją w sąsiedniej wiosce, gdzie taka osoba żyć po prostu nie mogła. Całkiem podobnie jest z reformą posoborową – prawdziwej, zgodnej z postanowieniami ostatniego Soboru, nigdy nie było, ale błędni rycerze posoborowia uwidzili sobie, że była, a nawet się udała i przynosi bogate owoce. Że dokumenty soborowe jedno, a współczesna liturgia drugie? Oj tam, oj tam. To tylko takie wskazania były: przecież wiadomo, że duch Soboru wszystkim kierował i wyprowadził nas z ciemnych wieków Kościoła ku świetlanej przyszłości. Niech inni mówią jak chcą, ja reformę sobie tak wyobraziłem i taka mi się podoba. Jak fakty mówią inaczej, tym gorzej dla faktów.
A że jest gorzej niż było? Sanczo Pansa, nie mogąc sprostać poleceniu swego pana, polegającemu na odnalezieniu nieistniejącej przecież kobiety, przedstawił mu jako Dulcyneę nadjeżdżającą wieśniaczkę, której uroda i wychowanie były dalekie od ideału, wiedząc, że Don Kichot wytłumaczy sobie taki stan ingerencją złego czarnoksiężnika. Tak też się stało i tak się dzieje w przypadku posoborowików, dyżurnych zaklinaczy rzeczywistości: w Kościele jest źle, ale przecież to z całą pewnością nie wina reform, tylko… no w zasadzie nie wiadomo czego, ale gdyby ich nie było, byłoby na pewno gorzej.
Tak jak wspomniany hidalgo karmił swoje fantazje rycerskimi romansami, tak i posoborowiki pasą się na niwach przestarzałych i błędnych teorii, które napędzały takie defekty reform, jak zwrócenie księdza twarzą do ludzi. I choć ludzie tacy w życiu codziennym zachowują całkiem zdrowy rozsądek, dokładnie jak Don Kichot, którego trzeźwość umysłu w wielu sprawach była odbierana z wyrazami podziwu, podobnie do niego zupełnie tracą rozeznanie w upatrzonej sobie materii: posoborową rzeczywistość odbierają całkiem inaczej, mimo iż bolesne doświadczenia sugerują, że jednak wiatraki to nie potwory, a przydrożne zajazdy, to nie zamki, skrywające uwięzione księżniczki.

